Pamięć wciąż żywa Pamięć wciąż żywa

Wspomnienia kpt. Weroniki Topór

Prezentujemy Państwu wspomnienia Pani Kapitan Weroniki Topór (z domu Lewkowicz), junaczki i ochotniczki Pomocniczej Służby Kobiet, córki Leonida Lewkowicza, który pełnił funkcję Leśniczego Dyrekcji Lasów Państwowych w Białowieży (Nadleśnictwo Starzyna, leśnictwo Topiło).

       "10  lutego 1940 roku zostałam aresztowana przez NKWD wraz  Rodzicami. Tatuś Leonid (Leonidas) Lewkowicz jako Rotmistrz Kawalerii w stanie spoczynku, pełnił funkcję Leśniczego Dyrekcji Lasów Państwowych w Białowieży (Nadleśnictwo Starzyna, leśnictwo Topiło). Mamusia Maria Lewkowicz jako nauczycielka w miejscowości Starzyna, oraz starsza siostra. Mieszkaliśmy w Bobince.

       Rodzice posiadali majątek nieruchomy w postaci gospodarstwa rolnego położonego  w Kolonii Bobinka o powierzchni 29,5 ha w tym: 8 ha gruntów rolnych, 5 ha łąki, 7 ha pastwiska, 9,5 ha lasu wraz z zabudowaniami: domem mieszkalnym z bali drewnianych, spichlerzem, stodołą i oborą. Cała 4-o osobowa rodzina Lewkowiczów 10 lutego 1940 roku została  wywieziona na Syberię do obozu pracy Gramatucha ( Cisulski Rejon, Nowosybirskaja Obłaść), gdzie pracowałam w kopalni złota.

       Mimo upływu tylu lat dobrze pamiętam niemal całą podróż. Wieźli nas 1- miesiąc czasu pociągiem w zakratowanych wagonach, na środku wagonu była dziura – ” toaleta” i stał żelazny piecyk i gromada węgla, aby palić w piecu, bo w przeciwnym razie zamarzliby, następnie przeładowali nas na ciężarowe samochody, obite plandeką – wieźli nas trzy doby po zamarzniętej rzece tak zwanej Kieji, która płynęła między górami bardzo wysokimi, następnie czekały na nas sanie i jeszcze nas wieźli 17-cie kilometrów do obozu, gdzie na nas czekały pobudowane baraki z okrąglaków, szczeliny baraków były pozatykane mchem. Po kilku dniach mchu już zreszto nie było, bo wywiał go wiatr.

       Baraki były podzielone na pokoje (kajuty) w każdym rogu stały prycze z desek nieheblowanych, na środku stał piecyk żelazny, wiadro żelazne z wodą zamarzniętą, obok kubek żelazny i kupa chrustu z drzewem, aby móc rozpalić piecyk i trochę się ogrzać. Do tego pokoju wpuszczano 4 rodziny i każda rodzina zajmowała jedną prycze. Na  drugi dzień rano była zbiórka i przydzielono nas do pracy, oczywiście do Kopalni Złota. Ja pamiętam przydzielono mnie do wożenia taczką gruzu z kamieniami do takiej dużej skrzyni trzeba było wysypywać, a stamtąd ten gruz szedł pod takie tryby, gdzie on został przemielony i przez korytka z wodą i z rtęcią, takie to było  urządzenie, płynął i oddzielało się złoto, bardzo drobne kawalątka wprost kropeczki a rtęć ich ściągała do siebie i powstawały grudeczki złota. Na koniec  pracy przyjeżdżało NKWD w asyście policji i zabierało i tak było codziennie.                       

       Pracowaliśmy w kopalni złota, dlatego cały czas pilnowali nas żołnierze z bronią. Nie tylko żebyśmy nie uciekli, ale byśmy nic nie ukradli. Ale tam komu w głowie bogactwa były, skoro ciągle brakowało jedzenia! Racje żywnościowe były dokładnie wyliczone, limitowane według wyrobionych norm.

       Kilka godzin dziennie biegałam z taczką przewożąc grudy do miejsca, gdzie wypłukiwano z nich złoto. Kiedy Tatuś zachorował i nie mógł pracować w kopalni to dali mu pracę „na lekki trud“ przy wyrąbie tajgi syberyjskiej.

       Któregoś dnia komendant zebrał wszystkich na zebranie i mówi: "Od dzisiaj jesteście wszyscy amnestionowani. Możecie robić co uważacie, iść gdzie chcecie, jeżdzić po całej Rosji. No ale moja rada jest taka, że jak już chcecie stąd wyjeżdzać to tylko rzeką. Budujcie tratwy! Tak będzie dla was najbezpieczniej".

       Baliśmy się, że wszyscy zginiemy, więc ojciec z siostrą popłyneli tratwą, a ja z mamą szłyśmy wzdłuż nabrzeża. Szczęśliwie udało nam się stamtąd wszystkim wydostać.

      Dotarliśmy do Uzbekistanu. Stamtąd, przypadkowemu spotkaniu z panem Michałem Gładzkim, który pamietał ojca z Białowieży, całą rodziną dotarliśmy do m.Buzułuku, tworzącej się Armii Wojska Polskiego na terenie ZSRR organizowanej przez Gen. Władysława Andersa. Ojciec, który przed wojną był rotmistrzem kawalerii wstąpił do wojska, mama pracowała w kuchni, starsza siostra trafiła do PSK (Pomocniczej Służby Kobiet), a ja do junaczek.

      W czasie ewakuacji na okręcie "Kaganowicz", najpierw  trafiliśmy do Pahlevi. Tam czekali na nas Anglicy, dostaliśmy dobre wyżywienie, mogliśmy umyć się w łażni. Przez 2-3 tygodnie obowiązywała wszystkich kwarantanna. Dotychczasowe ubrania palono często niestety z zawartością kieszeni. Kobietom wydawano po dwie koszule nocne i dwa koce, mężczyznom dwie pieżamy. Dostaliśmy jeszcze pustynne chełmy na głowę, które miały nas chronić przed upałami.

       Stamtąd nas zawieziono już ciężarówkami do Teheranu. Potem przez Syrię trafiłam do Palistyny. Zostałam skierowana do Wojskowej Szkoły Junaków przy II Korpusie Armii Polskiej, gdzie byłam przeszkolona na kursie łaczności i w grudniu 1944 roku zostałam skierowana na uzupełnienie do 5 Kresowej Dywizji Piechoty we Włoszech.

       Po zakończeniu działań wojennych we Włoszech zostałam ewakuowana do Angli, skąd powróciłam w 1946 roku do Polski."*

* Wspomnienia i zdjęcia udostępnione przez Pana płk Bogdana Topora, syna Pani kpt. Weroniki Topór.